Na drugą stronę białych brzóz
Rysunki: Stanisława Gryncewicz
Wydawnictwo: Fundacja Edukacji i Twórczości, Białystok 2003
ISBN: 83-918485-0-7
Zobacz wersję elektroniczną PDF =>
Waldemar Smaszcz „Krajobraz z białych żagli jaśminu” recenzja tomiku Jerzego Binkowskiego pt.: „Na drugą stronę białych brzóz”
Znałem twórczość poetycką Jerzego Binkowskiego, Jurka po prostu, od niemal pierwszych publikowanych wierszy, miałem przyjemność kilkakrotnie pisać o niej. Od dłuższego więc czasu czekałem na jego nowy tom, niemal nękając autora ponawianym „przypominaniem” o tych oczekiwaniach. Publikowane bowiem teksty świadczyły, że w jego poezji dzieje się coś ważnego; powiem więcej, podążała w tym kierunku, który uważałem za niezwykle istotny, nie tylko wzbogacający ją, ale decydujący o jej charakterze.
Brakowało mi w dokonaniach Jurka liryki osobistej. Wszystkie wydane wcześniej zbiory odznaczały się przemyślaną kompozycją, która nadawała marmurowy wręcz kształt całości, sprawiała, że były to nie tyle zbiory wierszy, co całości poematowe. Jednak zawsze dotyczyły jakiegoś zjawiska czy problemu, przez co sytuowały poetę na zewnątrz lirycznej akcji; był on bardziej narratorem niż podmiotem ujawniającym własne emocje.
I oto otrzymaliśmy zbiór najczystszej liryki, na wskroś osobisty, nie stroniący od – by sięgnąć do słownika Wieśka Kozaneckiego – „widoków od serca”. Konsekwencją tego – jak sądzę – jest też zupełnie inne towarzystwo poetyckie. Dotąd autor Głosów z pustyni nawiązywał niemal wyłącznie do wielkiej kultury, przywoływał dziedzictwo wieków, zwłaszcza starożytności i chrześcijaństwa. Tutaj sięgnął przede wszystkim do własnej pamięci i natury. A jak zauważył znakomity liryk i teoretyk „poezji doskonałej”, Maciej Kazimierz Sarbiewski, „sztuka gdy łączy się z naturą, co dzień tworzy nowe cuda, z nieuprawianej ziemi robi cudowny ogród”. Wiele wierszy ze zbioru Na drugą stronę białych brzóz potwierdza to przekonanie.
A przy tym Jerzy Binkowski pozostał wierny swoim przekonaniom artystycznym – zbudował niezwykle piękną całość, tak konsekwentną i wypełnioną, jak tylko jest to w liryce możliwe. Powiem więcej, doskonale wykorzystał wszystkie możliwości budowania własnego świata, jakie daje liryka, rzucając światło na wybrany czas, miejsca i ludzi oraz – co oczywiste – na siebie samego. Progiem lirycznej opowieści uczynił miłość w najbardziej powszechnym rozumieniu – do wybranej dziewczyny, która samym pojawieniem odmieniła w zasadzie wszystko. Ale też pojawiła się w najbardziej znaczącym momencie, kiedy bohater m. u s i a ł ją spotkać, a jego ramiona – to z kolei cytat z Krzysztofa Kamila Baczyńskiego – gotowe były objąć „więcej niż można objąć kochając jedno ciało”. O początkach ich miłości nie dowiadujemy się wprawdzie z omawianego tomu, ale doskonale pamiętam drukowany wcześniej wiersz o spotkaniu na schodach akademika i pierwszej wspólnej herbacie, którą – nie naruszę tym tajemnicy – piją razem do dziś[1].
[1] recenzja wygłoszona przez Waldemara Smaszcza podczas spotkania promocyjnego w Galerii im. Sledzińskich dnia 20.03.2003 roku.
Waldemar Smaszcz
Poniżej fragmenty książki:
Zasypia na jego ramieniu
Bezpieczna i piękna nie wie
Gdzie dusza jest i gdzie zaczyna się ciało
Zwodzi go miłością nieskończoną
Zwabia wizją spaceru wzdłuż kasztanów
W cieniu coraz gorętszym
Pośród niesfornych drgnień trwa walka
Aniołowie rzeźbią w kurzu pustynnego powietrza
Rzekę jak źródło tryskającą
***
Widzi zarys ust w lustrze
życie i gęstą masę mgły
z której poeta stworzy mrok
trudny do zrozumienia
Będzie szukał krajobrazu
z białych żagli jaśminów konwalii
pocałunku lekkiego jak muśnięcie dłoni
dziewczyny o oczach bursztynu
Ledwo zauważalny strumyk żywej wody
uwielbi źródło i nasączy przeźroczyście
orzeźwi o poranku i pobłogosławi istnienie
wnikające w drzewa i bezchmurną wyobraźnię
***
ej delikatny rumieniec wsącza się w skórę
i naga wsuwa się do łóżka muskając sen na szyi
Otwiera skrzydła w orzeźwiającym podmuchu
a wargi rozchylają się jakby chciały powiedzieć
Obudź się
Moje oczy jak delfiny na powierzchni fali
***
Odgarnia warkocze i strumyki kropel jak firankę
aby spojrzeć na jego ciało miękko wygięte w łuk
Różowymi wargami pełnymi i ciepłymi jak wyspa
szeptała
I wypowiadali słowa pełne baniek
wielobarwnych
Chował się pod występującym z brzegów niebem
tańcząc od stóp do samych bioder
Równoległość ramion piersi i ud stawała się
wzruszeniem wzajemnej dotykalności
Wodospady chroniły od wiatru
dwa brzegi całujące rzekę
***
Nieśmiało otwierasz okno i czekasz zarumieniona
Patrząc na pełną zieleń liści trudno nie zauważyć cierpienia
I tylko myśl zostaje jak refren w kącikach warg
Echo niesione przez noc dzwoni w środku miasta
Wybucham zachłannie jak koncert na wielkich jeziorach
Mój niezgrabny uścisk: niedosyt czasu z zapalonej świecy
***
Co mam uczynić
z tą morelą leżącą na tacy
obok filiżanki z białym uszkiem
i różą o zielonych płatkach
w porze five o’clok
opowiadam o zaburzonych wieżach
nie zapisanych olśnieniach
ociężałości i lekkości jednocześnie
cierpliwie przemykającej przez gąszcz
w szumie zdziczałego od pokrzyw sadu
***
Na śnieżnobiałym kobiercu za murami parku
Dziewczyna czarnowłosa w zielonym berecie
Wiatr w oczy jej dmuchał i w plecy
Więc od pierwszej chwili na wyciągnięcie ręki
Szyby drżą pojękując w ramach spętane
I wargi jej ciepłe jak bochenki chleba
Z mąki pszennej i żytniej od mamy i taty
Miękną w jego ustach z kryształkami soli
I spijał smak wody ze studni
Intymne zakątki sadu pomiędzy świerkami
W zapachy malin i leśnej poziomki
Gdzie świat westchnął w jednym błysku
Czule natchniony wysupłał z jej płatków
Tę moc wytrwałą idącą przez lata
Pełną wieczorów i jutrznią poranków
Powtarzalnych jak modlitwa gdzieś na końcu świata
Jeszcze raz przywarł ustami do źródła
Otulając ramieniem i światło i noc
I ona w milczeniu tajemnym
Zebrała okruchy podając mu pełen kosz
***
Mama kompletnie zapomniała o dzisiaj
ale doskonale została we wczoraj
patrzy na film o małej dziewczynce
w białej sukience uśmiechu
„Renia - to dobre dziecko”
słyszy głos ojca od 80 lat
Wojciech czyścił buty dzieciom
przed wyjściem do kościoła w Łopiennie
Ojcowie którzy przygarniają i biorą w ramiona
są jak zatoki dla śpiewających ptaków
A teraz – Mamo –
ruszają nowe pułki aniołów
i wzlecieć możesz we wszystkie strony świata
jesienna łąka przyjmuje westchnienia
przed odlotem do ciepłych krajów
Mamo
Ziemia jest wspaniałym miejscem na miłość
***
Prawdziwie męski kaprys:
ogier duży jak stodoła
i pociągowe mleczne klacze
ze źrebakami rasy sokolskiej
Mówiłem do Ciebie – Tato –
do obcego człowieka
który pokazał jak się pracuje
na śmierć i życie
Z Tobą powtórzyć chciałbym wszystko:
piaszczyste drogi kurz dudnienie kopyt
wjazd furą na klepisko
zwalanie snopów pachnących rżyskiem
Nie budowałeś murów
pomiędzy sobą i światem
podnosiłeś te owoce
które spadły po Twojej stronie płotu
Basowy pomruk pszczół na łąkach
woń jabłek obok domu w sadzie
kryształowy dźwięk zimy pod saniami
wszystko to trudno zmieścić pomiędzy wierszami
***
Za wzgórzem świerkowo-brzozowym
jest dom – który domem już nie jest
Przed nim korzenie modrzewia i lipy
pięknych drzew – kiedy były drzewami
Pięły się drzewa wytrwale
ku niebu – co roku – ku niebu
Rozłożysta lipa zbierała gromy na siebie
i pękł świat – kiedy pękło serce lipy
Korzenie w ziemi zostały
Na nich siada Maria i Łukasz
jak kiedyś na ciepłych kolanach
***
Daję się prowadzić moim wspomnieniom
merdającym ogonami we mgle obok zardzewiałej obręczy
Twoje odejście było gęste i pełna wilgoci ziemia
a ja ratowałem dom od pożaru jak mądra sowa wyrozumiały
Widzę Ciebie sięgającą po miskę z zakwasem i mąką
i dłonie pachnące chlebem o blasku Twych oczu
W piwnicy odnajduję dżem malinowy i sok z czarnej porzeczki
dobrze zakonserwowane ogórki kapustę kiszoną i gąski w słoiczkach
Jeszcze w powietrzu unosi się zapach słomy końskiego potu
krowiego łajna i świeżo wydojonego mleka szwedzką dojarką
Widzę Twoją sylwetkę pochyloną nad krzakiem truskawek latem
i stertą łętów spod których wyziera stado łysych ziemniaków jesienią
Słyszę wyraźnie jak rozmawiasz z kurami każdego poranka
i głaszcząc krowę po pustych bokach mówisz: Mećka, Mećka, Mećka
Jeszcze niedorzeczne są teraz wieczory obok lipy której już nie ma
***
Kto powiedział mi o tym
co wydarzy się po Twojej śmierci?
Wieczór – światło opuszczone do końca
małe iskry miotają się po podłodze
Powędrowałaś na drugą stronę białych brzóz
a ja wciąż jestem tu gościem
Słyszę szepty schowane w dojrzały jabłku
światło i ciężar – równomiernie rozłożone
Moje ciało jak ogrodowy aster w koszyku płatków
błyszczę niby kałuża i księżyc w ciemności
Rok w rok przenikasz cichutko
w dźwięku moich siwiejących skroni
Sunę piórem niczym światło do swego wnętrza
a wiatr zmysłowo przestawia litery j n a i a n
Najdroższa Matko
nie umiem Cię poznać – dokończyć – objąć
Kiedy zasnę może powiesz:
Jerzy, wszystko zrobiłeś, co mogłeś.
***
Ojcze
przeglądałeś w wodzie
cienie zaplątane w wodorosty
Wydobywałeś z dna jęki
i zatopione okręty
W dzban gliniany składałeś
Dzwony ciężkie od wykrzykników
Gdynia – Białystok 1.06.2000.
Chciałbym
aby ciało było jedynie dla myśli
jedynie przybytkiem słów i pojęć
Jednak milczenie bez ciała
nie ma swojej mocy
podobnie jak słowa opuszczone przez ból
więc ramiona dźwigają pożar
z przeskokiem iskry między biegunami
***
powracam
na brzeg swego ciała
ostrego jak klif w Redłowie
dojrzewam do snu
wśród dzwonów tnących dzień
na trzy części
żwir iskry pod stopą
pod skórą żal i sól
ugrzęzły
układam w ciemności tęczę
ukrywam się w błysku źrenicy
***
czułość
nie musi ulec czasowi
który mnie wyrył
w kształt zżarty solą
westchnęłaś jak ocean i morze
kiedy dotyka miękkiego brzegu
liścia i kwiatu orchidei
rozdarty jestem
nie mogę przyjąć twego oddechu
i światła
mogę jedynie dotknąć
słowem
***
Wędruję poprzez tajemniczy las
zamieszkuję w drzewach wypędzając ptaki
Piaszczystą ścieżką
żwirowym traktem
W kościołach wymyte podłogi
i zapach róż herbacianych w bocznym ołtarzu
Sensy zasychają w ustach
po wylewie morza na zwichrzone urwisko
***
Przymrużam w oku całą niedorzeczność słów:
oczekuję siebie spacerując w odwrotnym kierunku
Oddychanie staje się coraz mniej bezmyślne
a w głowie wciąż tak wiele kobiet
Broda – siwa przyjaciółka jak antyczna zagadka:
ruszam w podróż zbyt czuły na głaskanie wiatrem
O poranku (czwarta trzydzieści) stoję całkiem ubrany
wyrywam nocy obrazy jak lakmus wysysa barwy
***
Widowisko oklaskiwał
z coraz mniejszą mocą
Jego uwagę zatrzymała
kropla w kąciku oka
Pomyślał:
krew
Krew
to jednak nie była
W kąciku oka
z błota
srebrne jaskółki
budowały dom
***
przede wszystkim płynę
poprzez ceglaną przestrzeń
pustki od ziarna do ziarna
pełno w niej drogich kamieni
czułych westchnień i pieszczot
suchego wiatru w nozdrzach
nie pytam czy wielbłądy płaczą
patrzę jak zmieniają garby
w cud istnienia krok po kroku
***
od jutra
wykorzystam każdą chwilę
od jutra
będę czytał jedynie dobre książki
tylko mądrym otwierał będę drzwi swego domu
tylko tym którzy wiedzą co zrobić z zadanym im czasem
tylko tym co nie ślinią się kłamstwem
politykę zostawię psom i ludożercom
jutro przestanę pić palić i gadać głupoty
białą kartkę wypełnię błyskotliwym słowem
kochać będę głęboko
codziennie rano pobiegnę szukać Boga
w mięśniach i przyspieszonym oddechu
później synowi powiem o nadziei
córce: jestem silny – nie trzeba się bać
już jutro rozpocznę nowe życie
tylko jak przetrwać tę noc
***
Jeżeli w oczodołach zalęgły się myszy
to znaczy że oczy były popielate
Jeżeli wyrosły chabry
to on był chrobry o oczach modrych
Jeżeli oczodoły świeciły pustką
to znaczy że tamtędy przechodził
anioł gorejący
***
VIA LUCIS
I
JEST – SŁOWO jasnego skrzyżowania nieba i ziemi
Twoja Matka – Jej ciepły oddech
W nim prześwitujesz
II
JEST – strumień wyzwolonego światła
Jest myśl moja i życie moje
Ciało jest
III
JEST – przepasany wstęgą złocista wokół bioder
Łan pszenicy jęczmienia żyta i prosa
Żyjący puls dnia
***
Pod namiotem Biblii schowałeś się Panie
Zamieszkałeś w mojej zagrodzie
Otoczony wysokimi brzozami
Podnoszę ramiona
Jak Gloria i Alleluja
W porannym chłodzie
Energii nie można zamknąć
Ona wybucha i nie mieści się w słowie
Nie mogę dłużej żyć bez SŁOWA
***
Otworzyłaś przestrzeń
czystą przestrzeń dla SŁOWA
Pośrodku swoich westchnień
Boga przyjąć gotowa
Wzruszona kończącym się mrokiem
w sobie drży cała
Idziesz jasności potokiem:
przy drodze wierzba omdlała
W dźwięku modlitwy codziennej
wzlatuje odwieczne i bez granic
AMEN
***
Zabrałaś mnie z ulicy,
wyniosłaś w górę, po schodach.
Wilgotnie tam było i ciemno
i ja mówiłem: „Zlituj się nade mną.
Wspomóż, przygarnij,
przecież przytulasz żywych i umarłych.”
I stało się: jak po przebudzeniu,
świata nie poznałem, takem się odmienił.
Z ciernistego cienia, nadziei oczyma
zobaczyłem Ciebie – Miłosierna Pani
Przezroczysta – z ciszą łzy na skroni.
***
Światło odchylone w łuk podtrzymują
i wzlatują w głąb
wśród stóp stukających w płyty do nieba
Notre Dame
szum Sekwany szemrze
tłum szepce:
Nasza Pani Nasza Pani Nasza Pani Nasza
***
Święte uczucie ognia i żaru
Słoneczna dziewczyna z Galilei
Powieki mruży w blasku swej wiary
Bożego Syna pieści w kąpieli
Iskrzy się światłem płomień ogniska
Wszystko w niej tańczy – radością tryska
Migają miejsca – błyskają chwile
Westchnienia lekkie – złote motyle
Żyda nie będzie ani poganina
Nie będzie grzechu – szczęśliwa wina
Ramiona swoje otwierasz Panie
Skarb wielki dajesz – swoje kochanie
Emmanuel – jak promień światła z nieba nam dany
Emmanuel – jak promień długo oczekiwany
Emmanuel – jak promień w którym zniknęła trwoga
Emmanuel – jak promień łaski samego Boga
***
Fanfar potężnych nie było
Nie rozlegały się grzmoty
W ciszy sennego miasteczka
Zjawił się Wysłaniec Złoty
Osioł obok owcy i wołu
Oczom nie wierzą pospołu
W Betlejem daleko od Boga
Światło jaśniało u proga
Ciszy mgła dokoła
Niewyraźne wszystko
Czy to ja się rodzę
Czy się rodzi Chrystus
Niebo rozpuszczone w Ziemi
Iskra ognia zasiana
Daje początek światłości
Matka od wieków wybrana
Idzie wśród ludzi poprzez czas
Myśl jasna jawi się z cienia
Idzie przez ciszę w blasku gwiazd
Łaski pełna i milczenia
Ciszy mgła opada
Wyraźniejsze wszystko:
To i ja się rodzę
I się rodzi Chrystus
***
Spotkamy się po wielu latach
aby śpiewać hymny wdzięczności
Będziemy modlić się w promieniach
spływających z kolorowych witraży spośród wiatru
Na mokrej posadzce stać będzie wielu ludzi wychylonych
ku wąskiej ścieżce pod górę gdzie widać gwiazdozbiory
Spokojny gest otwierania ramion podpowie jak uczyć się miłości
która jest na wyciągnięcie dłoni bo dalej tylko pajęczyna
albo dużo popękanego szkła
I napiszesz do mnie list po wiekach milczenia:
„Kocham Pana” – napiszesz- „Kocham Pana”
„Bardzo Pana kocham” – napisz – „Bardzo Pana kocham”
Boże
***
Kiedy przychodzisz do mego domu
Zrywam się na równe nogi
Rozsuwam ściany
Zgarniam okruchy ze stołu
Na białym obrusie stawiam karafkę
Pełną krystalicznie czystej wody
Sok z winogron i pszenne pieczywo roztacza swój ożywczy zapach
Jestem nieco spłoszony – nieco zawstydzony
Proszę – bierz i jedz z nami – przełam się w pół słowa
Pochyl się ze mną nad rymem i rymem
I odsuń mgłę
abym wreszcie zobaczył
***
Jak liść
opadłeś z krzyża
w ciszę