Podzielę się z Państwem bardzo miłym odczuciem jasności w głowie oraz lekkości rytmicznie i mocno bijącego serca. To był wynik szczególnie pięknego dotlenienia.
Dotleniłem się 6.08.2015 roku, spędzając cały dzień przed ekranem telewizora. Telewizja Polska już od lat nie nadawała tak interesującego i tak pięknego programu. To nie był obraz światowej sławy serialu kryminalnego zakupionego od telewizji amerykańskiej czy angielskiej. To nie był także serial niehistoryczny produkcji niemieckiej. Rytm przekazu nie szokował szaloną zmiennością akcji czy ostrym rock and rollem – muzyką dzieciństwa i buntu wielu pokoleń. Nie było nadzwyczajnych efektów technicznych, elektronicznych czy pirotechnicznych.. Nie był to również wystylizowany program Kabaretu Starszych Panów ani z lekka zwariowany choć sympatyczny Kabaret Moralnego Niepokoju.
Na Scenie Teatru Narodowego obejrzałem COŚ, co nie mieści się w nazwie jakiegokolwiek terminu teatrologicznego. To nie był “Promethidion”, to nie były “Dziady”, to nawet nie było “Wyzwolenie”, czy “Wesele”.
To była oryginalna, nowa sztuka. To była “ŁADNA SZTUKA”. Rolę głównego bohatera kreował mało znany aktor. Dotychczas grał jedynie w prowincjonalnych teatrach Krakowa czy Brukseli. Występował także na scenie “Sejmu Warszawskiego”, ale grywał tam jedynie postacie, która w miarę dowcipnie nazywa się “halabardnikiem”.
Halabardnik nauczył się słów do swej roli tak dobrze, że był w stanie kontrolować suflera, tym razem wyniesionego na scenę. Potem położył dłoń na sercu. Było coś w tym geście z prostoty. Prostota rodzi wzruszenie. I już, już wydawało się, że wszyscy w teatrze uwierzą – jemu i temu, co mówi. Nie. Jednak nie! Euforycznie klaskała prawa strona widowni. Po lewej stronie widowni siedziały postacie z minami markotnymi jak lwy najedzone, choć odczuwające jakąś niewygodę. Postacie te zaczęły wydawać dźwięki podobne do buczenia lub do dźwięków leniwie ryczących, bo nasyconych zwierząt, jakby chcieli przestraszyć halabardnika a może pobawić się z nim w grę pt. „Kto silniejszy”?
A on, doskonale zorientowany, że to tylko konwencja w tym politycznym teatrze, stał i … uśmiechał się do wszystkich, niezależnie od oklasków, niezależnie od jakości uśmiechów. Stał. Wyprostowany – “jak na maszty brane polskie sosny” ! Skąd ta duma? Skąd braterstwo i życzliwość w jego oczach?
“Chcę Wam służyć” – wyszeptał.
“Chcę Wam pomóc w otwieraniu drzwi do świata życiodajnego blasku, do świata ciepła i bliskości. Chcę z Wami WSPÓŁ – ŻYĆ i WSPÓŁPRACOWAĆ.”
A potem, jakby cały świat usunął się na drugi plan, on klęknął – jak prawdziwy mężczyzna, który wie, że tylko na kolanach może zbliżyć się do TAJEMNICY MIŁOŚCI – tajemnicy służby.
I wyszedł na plac pełen koni, szczęku broni i hałasu podkutych butów.
“Nie lękajcie się! CZOŁEM ŻOŁNIERZE! Będziemy żyli w państwie prawa i sprawiedliwości! Złoczyńcy otrzymają sprawiedliwe wyroki. Dobro czyniący zasłużą na ordery białe jak jasne chmury na niebie!”
I zrobiło się tak niecodziennie jasno i ciepło. I Polska stała się jakby większa, zasobniejsza, piękniejsza.
I poczułem świeżość swego oddechu i rozpierającą radość, gdy wyrwało się z mego gardła: OJCZYZNĘ WOLNĄ POBŁOGOSŁAW PANIE.
I niedawny halabardnik na zakończenie powiedział:
“Polacy, gdziekolwiek jesteście, poza jakimikolwiek granicami, poza jakąkolwiek przestrzenią: pomagajmy sobie wzajemnie. Czy pamiętacie najpiękniejsze polskie słowa: SOLIDARNOŚĆ?”
Jasny i dotleniony szedłem wieczorem wzdłuż alei brzóz i dębów.
Jerzy Binkowski – Urodził się w 1949r. w Gdyni. Ukończył studia filozoficzno-psychologiczne w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Dyplomem reżyserskim ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie. Pracował głównie z młodzieżą – poradnictwo i teatr. Mieszka od 40 lat w Białymstoku. Należy do warszawskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.