Janusz Andrzejczak o Jerzym Binkowskim

Jerzego Binkowskiego poznałem przez wiersz Bestia. Wiersz był mój, jego – wola poznania mnie. Od telefonicznego słowa do słowa, on swoje książki wysłał mnie, ja swoje jemu. Tak się poznaliśmy jako poeci. On – z Gdyni, ja – z Torunia, obaj więc z Pomorza, a jeszcze się okazało, że przez jego i moich przodków, obaj także jakoś związani z Wielkopolską.

Jerzy Binkowski03 %Jerzy Binkowski%Nie miał najmniejszych oporów, by zarekomendować mnie do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich Oddział Warszawa i tak to, dzięki pisarzowi i poecie Jerzemu Binkowskiemu , Janusz Andrzejczak z amatora, stał się pisarzem i poetą.

Los chciał, że od wielu, wielu lat, z różnych dla nas obu przyczyn, nie dla mnie mój Toruń i nie dla Jurka jego Gdynia, a Białystok, stał się dla nas obu pierwszą „małą ojczyzną”.

Jako że moje drogi wiodą na Podlasie, kilka razy odwiedzałem Jankę i Jurka w ich białostockim mieszkaniu i raz, z naszych biebrzańskich dróg, ruszyliśmy z żoną do ich wiejskiego gniazda – do Trofimówki. Tam, trafiliśmy na rodzinną uroczystość , w której Jerzy był w mowie i prezencji gospodarzem, który ani przez chwilę nie przestawał być poetą, a jego żona Janka – gospodynią obdarzoną nie tylko niezwykłym talentem kulinarnym, a przede wszystkim – inteligencją i urokiem osobistym.

Poeta – kobieta, to najprostszy z rymów, ale w przypadku Janki i Jurka, to o wiele, wiele więcej niż to, że jedno z drugim tak po prostu do siebie pasuje. Gdyby nie ona, nie byłoby tej książki, ani może żadnej?

Jest mój przyjaciel Jurek nie fruwającym pod obłokami ptasim piórkiem, ale prawdziwym mężczyzną. Kiedyś, w młodości, był zapaśnikiem w stylu klasycznym, wiele podróżował po świecie (Stany Zjednoczone, Ekwador, Libia i cała Europa), a w Trofimówce robi wszystko, co robi się na wsi: kosi, piłuje, muruje, wali siekierą i młotkiem, grabi, zwozi… Ale jest przy tym i poetą i to ma swoje konsekwencje. Na co dzień mocny jak mało kto, ale wiadomo: mężczyźnie potrzebna jest kobieta i kobiecie – mężczyzna, więc Janka go porządkuje, stawia do pionu, ubiera i karmi, jest jego Muzą. Jednocześnie jest jego pierwszym i najostrzejszym krytykiem. Jej zewnętrzna skromność, nawet rodzaj ascezy, jej racjonalność, stwarza Jerzego Binkowskiego poetą. Oni już sami wiedzą najlepiej kim jeszcze.

Tak to nasza znajomość przerodziła się w przyjaźń. Nie ma tygodnia, byśmy nie przegadali telefonicznie ze sobą przynajmniej godziny, a to o sporcie, a to o polityce, o kobietach w naszym życiu, o poezji… Martwimy się o siebie gdy któryś z nas bez ustalenia przyczyn na dłużej zamilknie. On przesyła co napisał nowego mnie, ja ślę co mam nowego jemu. Radzimy się siebie czy dobrze nam wyszło i nie mamy oporów z wyrażeniem bolesnej prawdy.

W Jurka wierszach jest Bóg, jest Maryja, są święci i błogosławieni, kościoły, krzyże, kapliczki… Wszystko to, co i ja kocham, bez czego nie ma jego, nie ma mnie.

Podziwiam Jurka za jego autonomię, za kunszt słowa, za wiedzę i inteligencję, ale i za dystans, poczucie humoru.

Może i ja jakoś sprawiłem, że przeprowadził się z miejskiej, ceglanej, przykościelnej kaplicy do kapliczki przydrożnej, wiejskiej drewnianej? W niej teraz pomieszkuje, w niej kuli się u świętych stóp, przy niej się teraz modli, przynosi kwiaty, przy niej czeka na spłynięcie literek do swoich wierszy.

I one spływają, spływają, spływają… A Jerzy Binkowski je podnosi, składa, zlepia…

Swoim talentem i sercem.

Janusz Andrzejczak

 


 

Krajobraz z białych żagli jaśminu

Znałem twórczość poetycką Jerzego Binkowskiego, Jurka po prostu, od niemal pierwszych publikowanych wierszy, miałem przyjemność kilkakrotnie pisać o niej. Od dłuższego więc czasu czekałem na jego nowy tom, niemal nękając autora ponawianym „przypominaniem” o tych oczekiwaniach. Publikowane bowiem teksty świadczyły, że w jego poezji dzieje się coś ważnego; powiem więcej, podążała w tym kierunku, który uważałem za niezwykle istotny, nie tylko wzbogacający ją, ale decydujący o jej charakterze.
Brakowało mi w dokonaniach Jurka liryki osobistej. Wszystkie wydane wcześniej zbiory odznaczały się przemyślaną kompozycją, która nadawała marmurowy wręcz kształt całości, sprawiała, że były to nie tyle zbiory wierszy, co całości poematowe. Jednak zawsze dotyczyły jakiegoś zjawiska czy problemu, przez co sytuowały poetę na zewnątrz lirycznej akcji; był on bardziej narratorem, niż podmiotem ujawniającym własne emocje.

I oto otrzymaliśmy zbiór najczystsze liryki, na wskroś osobisty, nie stroniący od – by sięgnąć do słownika Wieśka Kazaneckiego – „widoków od serca”. Konsekwencją tego – jak sądzę – jest tez zupełnie inne tworzywo poetyckie. Dotąd autor Głosów z pustyni nawiązywał nieomal wyłącznie do wielkiej kultury, przywoływał dziedzictwo wieków, zwłaszcza starożytności i chrześcijaństwa. Tutaj sięgnął przede wszystkim do własnej pamięci i natury. A jak zauważył znakomity liryk i teoretyk „poezji doskonałej”, Maciej Kazimierz Sarbiewski, „sztuka, gdy łączy się z naturą, co dzień tworzy nowe cuda, z nieuprawianej ziemi robi cudowny ogród”. Wiele wierszy ze zbioru Na drugą stronę białych brzóz potwierdza to przekonanie.

A przy tym Jerzy Binkowski pozostał wierny swoim przekonaniom artystycznym – zbudował niezwykle piękną całość, tak konsekwentną i wypełnioną, jak tylko to jest w liryce możliwe. Powiem więcej, doskonale wykorzystał wszystkie możliwości budowania własnego świata, jakie daje liryka, rzucając światło na wybrany czas, miejsce i ludzi oraz – co oczywiste – na siebie samego. Progiem lirycznej opowieści uczynił miłość w najbardziej powszechnym rozumieniu do wybranej dziewczyny, która samym pojawieniem odmieniła w zasadzie wszystko. Ale też pojawia się w najbardziej znaczącym momencie, kiedy bohater m u s i a ł ją spotkać, a jego ramiona – to z kolei cytat z Krzysztofa Baczyńskiego – gotowe były objąć „więcej niż można objąć kochając jedno ciało”. O początkach ich miłości nie dowiadujemy się wprawdzie z omawianego tomu, ale doskonale pamiętam drukowany wcześniej wiersz o spotkaniu na schodach akademika i pierwszej wspólnej herbacie, którą – nie naruszę tym tajemnicy – piją razem do dziś. W nowym zbiorze poeta napisał:

Zasypia na jego ramieniu
Bezpieczna i piękna nie wie
Gdzie dusza jest i gdzie zaczyna się ciało
(…)
On, po szczęśliwej nocy – jak w jednym z najpiękniejszych liryków miłosnych przywoływanego już tu Baczyńskiego – ogląda jej odbicie w lustrze, co wywołuje takie refleksje:

Będzie szukał krajobrazu
z białych żagli jaśminu konwalii
pocałunku lekkiego jak muśnięcie dłoni
dziewczyny o oczach bursztynu
(…)

Minął więc jakiś czas od chwili, gdy stali się sobie naprawdę bliscy, nie ma jednak w nim nic ze zdobywcy, żyje ciągłym zdumieniem, o czym świadczy choćby ta niezwykłej urody metafora: „chował się przed występującym z brzegów niebem”. Każda sytuacja jest dobrym momentem, by powiedzieć ukochanej o czułości, jaką w nim budzi:

Co mam uczynić
z tą morelą leżącą na tacy
obok filiżanki z białym uszkiem
i różą o zielonych płatkach
w porze five o’clock

opowiadam o zburzonych wieżach
niezapisanych olśnieniach
ociężałości i lekkości jednocześnie
cierpliwie przemykającej przez gąszcz
w szumie zdziczałego od pokrzyw sadu

 

Obudzona czułość wypełnia kolejne wiersze, w których przywołuje autor matkę, rodziców żony, własne dzieci, ojca… Wreszcie – by tak powiedzieć – samego siebie. Są to bodaj najbardziej otwarte w wyznaniach liryki, świadczące o powadze, jaką poeta przykłada do słowa. Po nich może nastąpić już tylko modlitwa …
Modlitwy Jerzego Binkowskiego zasługują na osobne omówienie. Tu jedynie powiem, że przynajmniej kilka z nich, zwłaszcza ta znana z antologii Poezja ostrobramska pozostaje w pamięci obok powtarzanych od stuleci słów.

Waldemar Smaszcz

 


O Jerzym Binkowskim wypowiedź stronnicza

   Kulmowa Joanna %Jerzy Binkowski%Jak mogę pisać o Jerzym Binkowskim, skoro przyjaźnimy się od lat? To na pewno będzie wypowiedź stronnicza. No, ale taki jest teraz zwyczaj: wygłaszanie laudacji. Chwali się publicznie i bezceremonialnie nieszczęsnego jubilata czy laureata a on robi się czerwony jak burak i miałby ochotę dać drapaka pod stół.

   A przecież powinna go uspokoić myśl, że ten, co chwali, ma zazwyczaj ochotę pochwalić samego siebie. “Zaistnieć”, jak to się dzisiaj brzydko mawia. Wleźć po szacownym popiersiu laureata czy tez jubilata wyżej, jak najwyżej. Ponad cudzy laur.

   Zatem jeśli tak, to zwalniani cię, Jurku, od rumieńca. Gdyż bezwstydną prawdą jest, że moje uwielbienie dla Binkowskiego wzięło się z faktu, iż nagle! nieoczekiwanie! bez istotnego powodu! Jerzy Binkowski zainteresował się moimi bajkami.

   Ten debiutujący wówczas reżyser wyszperał gdzieś mój zaściankowy i przaśny adres (wieś Strumiany, poczta Sowno, powiat…), ażeby zapytać, czy może przerobić na scenę i wystawić bajkę “Serce jak złoty gołąb”. A z pytania wyniknęła sztuka, z sukcesem przedstawiona u samego Jerzego Zitzmanna w bielskim teatrze lalkowym.

   Tak zaczęła się nasza teatralna zażyłość, później zaś wierna przyjaźń osobista, bo razem z mężem zaczęliśmy przyjeżdżać na nasze – a właściwie “binkowskie” – premiery, których kanwą były różne moje bajki, pięknie przez reżysera przełożone na scenę: a to “Liście sarasafiksaty”, a to “Niefruwak piechotny”, a to “Dudek i gwiazda”, a to – co najważniejsze – “Wio, Leokadio!”. Nawet goniliśmy trochę za zespołem a on rewanżował się nam bywaniem na naszych uroczystościach i premierach.

   Może najoryginalniejsze w tym zespole było to, że składał się z gimnazjalistów czy tez licealistów, z których Binkowski wyciskał siódme poty, ażeby osiągnąć świetny rezultat. Nic dziwnego zatem, że ów młody zespół, zapraszany na konkursy i festiwale, kosił wszędzie nagrody. I zaczął grać nie tylko po polsku, ale i po angielsku, bo jedna z uczennic przekładała teksty na ten niełatwy język.

   Nigdy nie zapomnę spotkania na warszawskim Dworcu Centralnym, gdzie zdumieni pasażerowie gromadzili się wokół młodych ludzi, paplających po angielsku “Dudka i gwiazdę” – usta aktorów zalepione były poniekąd ciastkami z dworcowego bufetu, przeto dykcja bełkotliwie prawidłowa. To był show! Późniejszy Jarzyna już był w stosunku do tego eksperymentu wtórny.

   A to wszystko dlatego, że Binkowski świetnie daje sobie radę z młodocianym aktorem. Nigdzie chyba umiejętności psychologa nie bywają tak przydatne jak w teatrze. Tu trzeba i poświęcenia i wiedzy o skomplikowanych duszach ludzkich. Nie rzadko brak tych cech w autentycznym teatrze zawodowym – nie ma miedzy twórcami spektaklu płaszczyzny porozumienia i aktorzy grają bez serc, bez ducha, jak szkieletów ludy.

   Tak, reżyser powinien być i psychologiem, i aktorem. A Binkowski jest w dodatku poetą. Więc doskonale mówi wiersze. Zwłaszcza mój poemat.

   Przeto jak widać, ta nibylaudacja jest głównie o mnie, co uświadomiwszy sobie w pełni, kończę ją w te pędy.

                                                                                                                                                            Joanna Kulmowa, 29 maj 2006 r.

   Joanna Kulmowa – poetka, prozaik, autorka utworów scenicznych oraz książek dla dzieci i młodzieży, reżyser. Ukończyła studia aktorskie w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej i Filmowej w Łodzi oraz reżyserię w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie. Pracowała jako reżyser w teatrach Łodzi, Poznania, Koszalina oraz w Teatrze Wybrzeże gdzie pełniła funkcję kierownika literackiego. Od 1961 do lat 90. XX mieszkała w Strumianach pod Stargardem Szczecińskim.

   Wiersze Kulmowej – groteskowe i refleksyjne bawią, odwołując się do świata wyobraźni dziecięcej. Utwory sceniczne, libretta operowe, psalmy responsoryjne, słuchowiska radiowe – zadziwiają prostotą, liryzmem i głęboka refleksyjnością. Skłaniają do zadumy nad sobą i światem.

 


Ksiega krzyza okladka02 %Jerzy Binkowski%Tekst „Krzyżowej drogi” został także opublikowany na str.67 w antologii motywów pasyjnych krzyża w literaturze nie tylko polskiej pt. „KSIĘGA KRZYŻA” pod redakcją Barbary Arsoby. Ksiądz Jan Twardowski w komentarzu do tej książki w liście do Pani Barbary Arsoby poświęcił uwagę na temat „Krzyżowej drogi”. Czytaj dalej =>

 

 

 

 

 

 


 

  
 
 

Waldemar Smaszcz “Między niebem, a ziemią”

– refleksje o twórczości Jerzego Binkowskiego.

   szewc smaszcz 507 %Jerzy Binkowski%Poeta. Urodził się 25 czerwca 1949 r. W Gdyni. Od 1978 r. Mieszka w Białymstoku. Debiutował w roku 1980 na łamach “Białostockiego Informatora Kulturalnego”. Dotychczas ukazały się następujące tomiki wierszy Jerzego Binkowskiego: Akord (1983), Krzyżowa droga (1991), Wygnanie Boga (1992), Głosy z pustyni (1993), W drodze z Damaszku (1994). Wiersze poety tłumaczone były na język litewski i ukraiński. Jerzy Binkowski jest również reżyserem teatralnym. Realizuje teksty Joanny Kulmowej. W 1994 r. Został laureatem Nagrody Literackiej Prezydenta m. Białegostoku im. Wiesława Kazaneckiego. Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Aktualnie pracuje jako psycholog (absolwent KUL) w Zespole Placówek Kształcenia Artystycznego w Białymstoku.

   “Każdy poeta ma jakieś zadanie do spełnienia. Wówczas, gdy zacznie to czynić, gdy odnajdzie swoje zadanie – natychmiast jego poezja dynamizuje się i staje się autentyczna. Nie ma wówczas problemu z tzw formą. Ona znajduje się sama. Pisać wiersze – to nie znaczy jeszcze być poetą. (…) Poeta po prostu musi czynić swoje. I właśnie kiedy to czyni, poezja jego rozwija się i dojrzewa, nie zastyga.” Te zdania Anny Kamińskiej, sformułowane przy okazji refleksji nad poezją ks. Jana Twardowskiego, z powodzeniem można odnieść do twórczości Jerzego Binkowskiego. Autor wygnania Boga – dzisiaj wiemy to już na pewno – miał “swoje zadanie” do spełnienia , ale minęło wiele czasu, “gdy zaczął to czynić”. Stąd też pierwsze pytanie, jakie nasuwa się po zetknięciu z dojrzałą poezją Jerzego Binkowskiego, dotyczy zwykle jego dość późnego – zwłaszcza jak na poetę debiutu. WQ jednym z wywiadów tak na nie odpowiedział:”…pisałem zawsze. Ale też zawsze towarzyszyła mi świadomość trudu stworzenia języka indywidualnego – wiedziałem, że nie mówię po swojemu, że mówię jak wszyscy. To nie zachęcało mnie do wyjścia na zewnątrz. Były też inne przeszkody – studiowałem na KUL-u, a to w owych czasach nie ułatwiało zaistnienia w życiu literackim.” Moim zdaniem ważniejsze były właśnie “te inne przeszkody”, i nie ograniczały się one tylko do związków z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim, będącym istotnie solą w oku komunistycznego systemu edukacji. Poezja, którą Jerzy Binkowski “nosił” w sobie, przez wszystkie lata Polski pojałtańskiej nie znajdowała miejsca w oficjalnym życiu; nawet tak wybitne indywidualności jak Roman Brandstaetter czy ks. Jan Twardowski pozostawały w gruncie rzeczy na marginesie ówczesnej literatury. Ze smutkiem należy skonstatować, że i dzisiaj, zwłaszcza jeśli idzie o recepcję krytycznoliteracką, niewiele się pod tym względem zmieniło. Jedynie ks. Twardowskiemu, dzięki ogromnej popularności, jaką cieszy się wśród ogromnych rzesz czytelników, udało się pokonać zmowę milczenia naszych luminarzy ustalających obowiązującą hierarchię i przyznających miejsce na parnasie. Do dzisiaj nie pojawia się w dyskusjach o poezji współczesnej ani Anna Kamieńska(zwłaszcza z ostatniego okresu twórczości), ani ks. Janusz St. Pasierb; wymieniam jedynie poetów o niekwestionowanym dorobku artystycznym. To jeden z problemów naszej literatury, który musi zostać podjęty, jeżeli jej obraz nie ma pozostać kaleki. Jerzy Binkowski dojrzewał w latach największego napięcia w stosunkach państwo – kościół. Pierwsze świadome wybory Jerzego Binkowskiego nie pozostawiają cienia wątpliwości, że były konsekwentne i wolne od koniunkturalizmu. Studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim oznaczały wówczas zgodę na skazanie siebie na margines życia społecznego, ale w zamian zapewniały naukę wolną od nacisków oficjalnej propagandy. (Dodajmy w tym miejscu, że w przypadku Binkowskiego było to też połączone z koniecznością nierzadkich przecież podróży z Gdyni do Lublina). Inny, ale nie mniej wyraźny, był wybór tematu pracy dyplomowej. Student psychologii zdecydował się poświęcić ją wybranym lirykom Jerzego Lieberta, świetnego poety, najwybitniejszego przedstawiciela nurtu chrześcijańskiego w poezji dwudziestolecia międzywojennego, autora bodaj najczęściej cytowanego dwuwiersza:

Uczyniwszy na wieki wybór,
W każdej chwili wybierać muszę.

Każdy kto chociaż trochę interesuje się twórczością tego niezwykłego poety, wie doskonale, że nie wyczerpuje się ona w dokonaniach artystycznych; wymaga od odbiorcy podążania za autorem, uznania jego światopoglądu ze wszystkimi konsekwencjami. Nie można – dopowiadając rzecz do końca – pozostać wobec niej letnim czytelnikiem lub chłodnym badaczem. Późniejsze dokonania Jerzego Binkowskiego świadczą, że jego lektura Lieberta była wnikliwa i owocna na przyszłość. Ale czyż mogło być inaczej, jeżeli miało się w pamięci takie liryki, jak choćby ten, Veni Sancte Spiritus, najgłębiej dotykający problemów twórczości. Kto wcześnie przeszedł taką szkołę poetyckiego myślenia, nie mógł zapełniać czystych kartek bez poczucia “grozy słowa”, które to określenie Jerzy Liebert wywiódł z pewnością z biblijnej “bojaźni Bożej”. Jak przy spotkaniu z Bogiem ogarnia człowieka lęk, tak poeta świadomy swojego powołania musi odczuwać “grozę słowa” pamiętając, że “na początku było Słowo”. Jerzy Binkowski debiutował w “Białostockim Informatorze Kulturalnym”, prowadzonym wówczas przez Wiesława Kazaneckiego, w gorących – dosłownie i w przenośni – wakacyjnych miesiącach 1980 r. I chociaż wiersze, które znalazły się w lipcowo – sierpniowym numerze miesięcznika powstały wcześniej, to ów moment przekroczenia progu literatury był z pewnością znaczący. W jednym z krótkich liryków pt. Mysterium poeta napisał:

Na początku było słowo
a teraz
czy światło

Pytanie to wyraźnie zaktualizowało się w tamtych dramatycznych miesiącach, które niebywale przyspieszyły decyzje twórcze Binkowskiego. Garść wierszy wówczas opublikowanych wyraźnie określiło najważniejsze “tematy” jego poezji. Nurt najbardziej osobisty wyznaczał piękne wiersze o matce (“nauczyłaś mnie ziemi…”), szersze horyzonty autorskich zainteresowań wyznaczał wiersz o Polsce, poświęcony rocznicy powstanie warszawskiego, oraz tryptyk liryki religijnej. W tym samym roku poeta opublikował jeszcze jeden utwór wyraźnie określający jego postawę światopoglądową:

Stłoczony
w małym skrawku słowa
ja
dokonuję rejsu
w towarzystwie samotnego Boga
któremu łatwiej
bo w trzech osobach
(…)

Widać, że zagadnienia na wskroś literackie: poeta – słowo – Bóg, było jednym z najważniejszych, jakie nurtowało Jerzego Binkowskiego na początku drogi literackiej. I z pewnością poświęciłby mu swoje nowe wiersze. Stało się jednak inaczej. To, co wówczas działo się w Polsce, domagało się natychmiastowej reakcji. Cała poezja skupiała się wówczas na wypowiedzeniu własnych i zbiorowych lęków, ale i uniesień, i nadziei. Binkowski, chodząc – jak pisał – “w kieracie jednej myśli od drzwi do drzwi niespokojnego dnia i nocy”, napisał (wśród innych wierszy) Akord – w pełni wybrzmiały, dojrzały utwór ujawniający tę cechę , która stanie się bodaj najważniejszym wyróżnikiem jego twórczości. Chodzi o wyważone, precyzyjne operowanie formą i dbałość o leksykalną stronę wypowiedzi poetyckiej. Akord w znaczeniu słownikowym oznacza “współbrzmienie lub następstwo co najmniej trzech różnych co do wysokości dźwięków”. Nie jest więc przypadkiem, że Akord Binkowskiego składa się z trzech dziesięciowersowych części, różnych w tonacji lirycznej, ale tworzących artystyczną całość. Ten “sierpniowy akord”, mimo zaklęć, że “nie trzeba się bać butów ciężkich nie ma się czego bać”, rychło przeszedł jednak w Lamentację, będącą poetyckim zapisem – jak po latach wyznał poeta – “wszechogarniającego doświadczenia cierpienia”. Wielu poetów odwoływało się do Biblii, jednak w przypadku Binkowskiego to nawiązanie do skarg Jeremiasza nie miało nić wspólnego z automatyzmem odwołań, ale wynikało z naturalnego wręcz odnoszenia własnych doświadczeń do tych napisanych w “księdze nad księgami”:

Siedzisz przy drodze
Panie, jakbyś chciał odpoczywać
Trwasz w mojej ojczyźnie
Gdzie rewirów swoich pilnuje dzikie zwierzę
Cieniem tak ciemnym jak góra
Drogi tutaj, Panie są bezsilne
I wloką się w żałobie
Moja nagość jakże jest widoczna
I nie mam gdzie się ukryć
szukając chleba
Panie, zesłałeś mi ból – a ja upadłem
(…)

I – co wydaje się doprawdy niezwykłe – w tym mrocznym czasie, tuż po zniesieniu stanu wojennego, w 1983 roku ukazał się debiutancki zbiorek Jerzego Binkowskiego zatytułowany Akord. Samo pojawienie się tomiku, stanowiącego wyraz jednoznacznego sprzeciwu wobec dziejącego się bezprawia i przemocy, było czymś zdumiewającym w warunkach ówczesnej cenzury. Niestety, powodów do sadysfakcji autor nie miał zbyt wiele. Nie ukazywała się wówczas prasa literacka, a potencjalni odbiorcy poezji zajęci byli sprawami często dalekimi od sztuki. Dopiero organizowało się niezależne życie kulturalne. Wkrótce zaś autor na kilka lat wyjechał z kraju, a niewielka, skromnie wydana książeczka – to było zbyt mało, aby utrwalić się w świadomości odbiorców. Oddalenie od tego co człowiekowi najbliższe, zwykle bywa poezjotwórcze. Błądzącemu w piaskach Libii Jerzemu Binkowskiemu pozostawiona daleko Polska mogła jawić się w rozgrzanym do białości powietrzu jedynie fatamorganą, z a to nad wyraz czytelne stawały się obrazy utrwalone w Biblii. Starożytność przedchrześcijańska pozwalała sięgnąć w przeszłość aż starotestamentową, wiele zrozumieć, ożywić poetycką wyobraźnią słowa zapisane w Księdze. Ale o tym wszystkim czytelnicy mogli się dowiedzieć dopiero po ukazaniu się nowych tomików wierszy po powrocie autora do kraju. Jestem przekonany, że właśnie w Północnej Afryce, tak bardzo nasyconej historią rzymską i chrześcijańską, Jerzy Binkowski w pełni uświadomił sobie – by raz jeszcze nawiązać do wypowiedzi Anny Kamieńskiej – jakie zadanie ma do spełnienia. Tam też jego poezja dojrzała i rozwinęła się. Uprzedzając szczegółowe omówienia tego okresu, sięgnijmy jednak po jeden z najpiękniejszych wierszy wyniesionych z piasku pustyni, sonet poświęcony Polsce:

Żagiel wiatru dmie w ramiona chustą blasku
Od brzegu daleko tak blisko do gniewu
Ból oczu otwartych zgubił mnie wśród piasku
Drży myśli początek i prawda – brak śpiewu

Wśród jezior słonych leżysz odłogiem białym
W pejzażu strofa uboga jest i prosta
Ziemio zmartwiała z anachoretą starym
Niebo lśni ostro fatamorganą POLSKA

Pragnę PANIE oliwy jak panny mądre
Światła dłoni kochanej w szarym poranku
Doliną chcę toczyć marzenia okrągłe

Niech powrócą dni z mlekiem w kamiennym dzbanku
Krowy łeb pochylony w poszycie łąki
Pełznij trawo i ukryj żar tej rozłąki

Zanim jednak ukazały się poetyckie zapisy bezpośrednio nawiązujące do doświadczeń afrykańskich, Binkowski opublikował wiersze tak jednorodne w swoim charakterze, jakby ich autor powrócił z długich rekolekcji, czasu skupienia, kiedy jesteśmy skłonni raczej milczeć niż wyrażać w słowach nasze przemyślenia. Pierwsza książeczka, przygotowana przy plastycznym współudziale Ryszarda Struńca, zaskakiwała zarówno swoim kształtem edytorskim, jak i … poetyckim. Krzyżowa droga ograniczała się jedynie do niezwykle lapidarnych podpisów pod kolejnymi stacjami męki Chrystusa. Czytając takie jednozdaniowe strofy: “Przed wiekami // skazany”, “Krzyż dźwignął // niebo wygiął”, (…) “Twarz puchnie // na płótnie”, (…) “Boże // bezdroże”, (…) “Cisza // ciszej”, mimo woli zadajemy sobie pytanie: gdzie się cisza zaczyna, a gdzie się słowo kończy… Anna Kamieńska, autorka niezwykle wnikliwych rozważań o poezji jako ascezie słowa, napisała: “W tej trosce o wierność słowa dochodzę do własnego gatunku wiersza, który nazwałam ((milczeniem)). Wiersze – milczenia, wiersze zaledwie potrącające o słowa. Wiersze, które spodziewają się powiedzieć więcej niż jest powiedziane. Jest to zresztą jakieś ewangeliczne prawo ubóstwa (…). Milczenie poezji nie jest rezygnacją z mówienia, jest zaniechaniem, ale uwewnętrznieniem mowy. Milczenie z pełni, a nie z pustki”. Takie właśnie są kolejne cząstki Krzyżowej drogi. Zmierzają w stronę milczenia, ale – co trzeba koniecznie podkreślić – bardzo zakorzenione są w konkrecie. Stąd ich mocne osadzenie w rzeczywistym doświadczeniu cierpienia Chrystusa, cierpieniu tak ogromnym, że nie można wyrazić go słowami, wobec czego muszą umilknąć. Zwróćmy uwagę, że dopiero w XIV stacji zanika konkret i pojawia się nazwana wprost cisza, poddana stopniowaniu: “Cisza // ciszej”. Wobec nieuchronności śmierci słowa okazały się bezradne.
Od tego momentu Jerzy Binkowski rozpoczął trudną drogę odbudowywania słowa, bez czego – co może zabrzmieć banalnie – poezja nie jest możliwa. Nie było to łatwe, zważywszy, iż pokusa trwania w milczeniu znajduje – także w gruncie chrześcijaństwa – rozliczne motywacje. Poeta osiągnąwszy świadomość więzi z rzeczywistością nadprzyrodzoną, odczuwa spełnienie, wie przy tym, że nie można tego stanu wyrazić w słowach. I tylko powinność dawania świadectwa prawdzie pobudza go do podjęcia wysiłku, by wyrazić w słowach to, co w swojej istocie jest niewyrażalne.
Impulsem do powstania tomu Wygnanie Boga – niejako powtórnego debiutu poety – była śmierć jednej z najbliższych mu osób, stryja, ks. Edmunda Binkowskiego, u którego autor – jak to niejednokrotnie podkreślał – wychował się. W poezji polskiej, od czasów Trenów Jana Kochanowskiego, pojawiały się zbiory wierszy w całości poświęcone zmarłym, ale ten, Jerzego Binkowskiego, jest tak bardzo inny, że już sama ta odmienność zasługuje na uwagę. Nie ma w nim opłakiwania zmarłego, ani też nie podnosi autor jego zasług. Pożegnał stryja – kapłana w najpiękniejszy sposób – specjalnie napisaną mszą świętą, w którą wpisał swego bohatera. Dało to niespodziewany efekt artystyczny. Otrzymaliśmy dzięki temu nie tylko indywidualny poetycki zapis myszy świętej, co poemat z indywidualnym bohaterem, który będąc kapłanem, prowadzi nas ze słowami modlitwy od Jutrzni po Nieszpory. Jerzy Binkowski bardzo trafnie ujął najważniejszą cechę księdza rzymsko – katolickiego – jego samotność w świecie. I właśnie o tej prawdziwej samotności kapłana, przyjętej wraz z powołaniem, mówi Jerzy Binkowski w swoim zbiorku. Tylko doświadczając takiej samotności księdza można w pełni zrozumieć wygnanie Boga. Autor, co podkreśla motto otwierające tomik, tytuł swojej książki zaczerpnął z poematu Karola Wojtyły Pieśń o Bogu ukrytym. W jednej części tego niezwykłego utworu toczy się przejmująca rozmowa Ojca z Synem, już skazanym na wygnanie. Ojciec z bólem wypowiada zdanie o przeznaczeniu swego Jedynego Syna: “Ręce Twoje odejmę z mych ramion – // synu, widzisz to unicestwienie, // Twój blask, kiedy przyjdzie dzień // wydam kłosom pęczniejącej ziemi”. Syn jednak przyjmuje swój los, opuszcza wejrzenie Ojca i odbiera: “oczy ludzkie (…) zalane światłem pszenicznym”. Jutrznia, rozpoczynając Wygnanie Boga, jest poranną modlitwą człowieka znajdującego się na granicy ustępującej już nocy i budzącego się dnia. Światło i ciemność w języku biblijnym to – jak wiadomo – nie tylko konkretne słowa, ale i określenia symboliczne. Światło, blask, jasność są po stronie Boga, noc, ciemność, mrok to obszary, gdzie nie sięga łaska. Człowiek musi więc jak najprędzej uwolnić się z mroku, by znaleźć się w blasku otaczającym Boga:

Szumi szum ściszony z czasu przestrzeń wyłoni
a światło wstęgą jasną olśni ciemność zbyt ciasną

Dyszy cisza w kamieniu szemrze woda w strumieniu
otocz wodo me ciało obmyj żarem mą wiarą

ciemność każdego poranka
(…)

Po przebudzeniu i obmyciu wodą (która jest także w języku biblijnym ma nie tylko konkretne znaczenie), bohater zwraca się do Boga z taką oto prośbą: “panie Twoje niech SŁOWO do początek na nowo…” To nie tylko całkowite zawierzenie Stwórcy, ale i przekonanie, że każdy dzień jest darem, jedynym i niepowtarzalnym, poczyna się dzięki Słowu, które wyłania go z ciemności. Jeżeli tak właśnie przyjmujemy budzący się dzień, słowa, którymi bohater kończy swoją poranną modlitwę, wydadzą się nam wręcz “będąc w cieniu ciemności jesteś w zaraniu // jasności każdego poranka”. Bohatera tego zbiorku najpełniej określają jego modlitwy. Staje przed Bogiem “robak w pajęczynie piasku”, ma “piasek w gardle”, który utrudnia mu “powiedzenie nawet ))Amen((, nie znajduje źródła, by ugasić pragnienie, a jednak porażony słońcem “buduje z drobin światła // drabinę do nieba”. Czeka na synów marnotrawnych, by razem z nimi powtarzać mea culpa. W białej szacie wychyla się “ku spełnieniu mocy // zapisanej w KRZYŻU”, do końca poddaje się woli Boga, prosi, by Chrystus stąpał po nim jak kiedyś po wodzie: “odcisnę ślad swój na Twej stopie // uczepię się // będą twoją piętą”. Pełen lęków, niepewności, nie zamyka się jednak w mnożeniu własnych słabości, potrafi poddać się Bożej chwale, zapatrzony w piękno Słońca niewyczerpanego woła w uniesieniu:

Gloria na skrzydłach tęczy
takie delikatne pomieszanie
barw tonów i cieni
że łatwo zgubić gloria

A jednak, odmawiając odwieczne słowa modlitwy “Ojcze nasz”, powraca człowieczy lęk, czy nazbyt wiele złożył Stwórca na słabe ramiona swego sługi. To jeden z najpiękniejszych i najgłębszych utworów tego tomu, przedziwna rozmowa kapłana z Bogiem. Solidaryzujemy się z każdym jego zdaniem mając świadomość, że wiele z nich wypowiada także i w naszym imieniu:

Wodzisz mnie na pokuszenie
ABBA
jak mam się ratować
niebo dźwigam w natężeniu – łydki mi drżą
bezwładny opadasz przez moje barki
szukam śladów Twego oddechu w lustrze
zaś ono jak tafla jeziora
ABBA
(…)

Chrystus jednak “milczy w ciszę wygnany”, pozostaje Barankiem Bożym, którego nie można ani się nauczyć, ani zrozumieć. Pozostaje “codzienna wiara mozolna”. I w niej przede wszystkim spełnia się życie pokornego sługi Bożego. Kończymy lekturę Wygnania Boga zupełnie nie dostrzegłszy, że w jej trakcie zatarła się granica między bohaterem, autorem i czytelnikiem. Wobec Boga wszyscy znajdujemy się w tej samej sytuacji. Nie wyróżnia nas ani szata, ani zasługi, ani czas podążania za Krzyżem. Jerzy Binkowski swoim cyklem poetyckim nie tylko więc utrwalił pamięć bliskiej osoby, ukazał też wspólnotę Kościoła rozumianego jako rzeczywistość bosko – ludzką, wspólnotę wiary nadziei i miłości, z zawsze wśród niej obecnym Chrystusem, zwłaszcza podczas sprawowania Eucharystii, głoszenia słowa Bożego i podczas wspólnej modlitwy. Poetycki zapis mszy świętej nie tylko przywrócił Jerzemu Binkowskiemu mowę, co przekonanie, że trud pracy nad słowem nie sprowadza się do tworzenia tylko bytów artystycznych. Przykładając pojęcia etyczne do poezji nie musimy, a nawet nie powinniśmy rezygnować jednak z kryteriów estetycznych. I nie chodzi jedynie o treści dyskursywne przekazywane przez wiersz. Opowiedzenie się po stronie słowa, którego cechą podstawową jest znaczenie, w sztuce XX wieku jest wyborem określonych wartości. Poezja odkrywa i wyraża prawdy, których nie sposób wyjawić w żadnym innym języku. Nie jest więc jej celem olśnienie czy zadziwienie odbiorcy, ale podzielenie się z nim słowem niby chlebem czy też danie świadectwa. Musi więc dążyć do prostoty wypowiedzi, a to – jak wiadomo – jest sztuką (właśnie: sztuką!) najtrudniejszą. Jerzy Binkowski nigdy nie chciał mówić “tak jak inni”, długo szukał własnej dykcji, terminując u autorów, którzy nie wstydzili się mowy dostojnej, pełnej godności, ale jednocześnie nie używającej słów “nadaremnie”. Jednego źródła – Biblii – nie musiał odkrywać, zawsze było mu bliskie. Jeżeli dodamy do tego ogromną wrażliwość na liturgię, która bez trudu potrafiła nasycić potrzebę piękna, będziemy mieli bodaj wszystkie elementy pozwalające na ukształtowanie własnego języka poetyckiego. Głosami z pustyni, kolejnym po Wygnaniu Boga tomem wpisał się autor w bogatą tradycję poetyckich podróży na Wschód, zapoczątkowanych przez autorów romantycznych. Jerzy Binkowski znalazł się w piaskach pustyni w okolicznościach jakże odmiennych od tych, które kierowały na pielgrzymie szlaki jego poprzedników. Potrafił jednak twórczo wykorzystać pobyt w Afryce Północnej, nie tylko dzięki swojemu uwrażliwieniu na historię, kulturę, ale i wyobraźni żywiącej się Biblią oraz otwartością na sprawy sakrum. Osią konstrukcyjną poematowego cyklu i tym razem jest biografia konkretnego bohatera, a raczej jej zarys. Pozwala to nie tylko śledzić jego jednostkowe losy (nie jest to wszak opowieść epicka), ale też poddane uniwersalizacji doświadczenia człowieka tamtej epoki. Poeta wskrzesza starożytne miasta, w których niegdyś tętniło życie, napełnia je ludźmi, każe przybywać do nich wędrowcom, chłonących wszystko, co dzieje się w murach zapewniających wszystkim bezpieczeństwo. Aby uniknąć zamknięcia w jednym tylko miejscu, bohaterem zbiorku czyni wędrowca, który “przeprawił się // na wyśniony drugi brzeg”, i odtąd jego własna historia związała się nierozłącznie z dziejami miasta. Nie przestała jednak być jego osobistym doświadczeniem i indywidualnym poszukiwaniem prawdy. Bohater zarówno przeżywa miłość, zmysłowe oczarowanie wybraną kobietą, jak i doświadcza losu żołnierza, zabijającego, ale i ocierającego się o śmierć, dostrzegającego wreszcie bezsens wojny. Podczas gdy miasto rosło poszerzając swój obszar, bohater wzbogacał się wewnętrznie, o czym świadczą choćby takie spostrzeżenia, jak to, wyodrębniające “miejsce najwyższe w okolicy”, które zdawało mu się “miejscem styku nieba i ziemi”, czy też refleksja na temat śmierci, zakończone “niedorzeczną” – jak mu się wydawało – myślą, “że będzie żył zawsze”. Możemy snuć domysły, skąd taka właśnie osobowość owego Rzymianina, nie zawsze zrozumiała na tle tamtej epoki. Nie możemy zapominać, że wszystko w tym poemacie istnieje z nadania autorskiego, poeta doskonale panuje nad całością, a dbałość o konkret i mnogość szczegółów sprawia, że skłonni jesteśmy uznać ten świat za wiarygodną wizję przeszłości. Tymczasem jest to przede wszystkim poemat o kształtowaniu się nowego człowieka, który sięgnie już czasów Chrystusa. Wystarczy uważnie wczytać się w wiersz otwierający zbiorek, by dostrzec rolę autora w tym poemacie: wskrzesza on epokę, gdy już “nieba odblask poraził człowieka”, odrzucającą “słowa o magicznej mocy przypadków “, w której człowiek “będzie wargami smakować świeżość wyssaną ze źródła” i nie pozwoli” ciemności na plecy wpełznąć”. Nic więc dziwnego, że w pewnym momencie pojawia się w zbiorku postać jednoznacznie wskazująca na czas, w którym żyje bohater. To oczywiście św. Jan, posłany by prostować ścieżki przed nadejściem Pana. Nie słuchali go jednak mieszkańcy starożytnego miasta, stąd nie pozostało po nim żadne świadectwo, i tylko zabłąkany w pustyni wędrowiec – poeta wywołuje ich z zapomnienia. Wiersz o nich należy niewątpliwie do najpiękniejszy w cyklu:

Mieszkańcy starożytnego miasta
ciała wasze zamienione we wspomnienie
wystrugane przez piasek do suchych kości
na skrzyżowaniu spierzchniętych ulic

Ani jeden okrzyk nie został
ani dostojna moc chórów i senatorów
żadne westchnienie nie ocalało
każda łza okazała się nieważna
(…)

W tej sytuacji trudno się dziwić, że następny tom wierszy poświęcił poeta już późniejszej epoce, gdy po pustyniach wędrowali uczniowie i wybrańcy Pana, by wszystkim napotkanym nieść Dobrą Nowinę. Symbolika chrześcijańska – jak wiadomo – zupełnie pomija miasta tętniące gwarem wielkie skupiska ludzkie, nierzadko nazywane targowiskiem próżności. Skupia się zaś na bezkresnych przestrzeniach pustyni. Pustynia bowiem nie jest odwrotnością miasta, lecz raju, pierwotnej urodzajnej ziemi, którą Bóg obdarował człowieka. Miasta pojawiały się znacznie, znacznie później, gdy pamięć rajskiego ogrodu niemal zupełnie się zatarła, a człowiek nie ustawał w tworzeniu jego namiastek. Ci zaś, którzy zachowali w pamięci choćby ślad ziemi utraconej, udawali się na pustynię, która stała się symbolem doświadczeń i oczyszczenia. Nie zawsze była to własna decyzja człowieka, czasami decydował splot różnorodnych okoliczności, innym razem głos Pana. I właśnie o takim wezwaniu człowieka przez Stwórcę mowa jest w ostatnim z opublikowanych dotąd tomików Jerzego Binkowskiego. Przykuwa ona uwagę już swoim tytułem. W drodze z Damaszku – to musi poruszyć wyobraźnię, zatrzymać myśli, a nawet zaniepokoić. Tak sformułowane zdanie przesuwa ustalone, wydawało by się ostatecznie, znaczenie wydarzenia, które nie tylko zapoczątkowało uczestnictwo Apostoła Narodów w dziele ewangelizacji, ale było też najbardziej bodaj wyrazistym przejawem nieuchronności woli Bożej. Przemiana Szawła, który “siał grozę i dyszał żądzą zabijania uczniów Pańskich w wybrane naczynie Pana”, była wydarzeniem wstrząsającym, porażającym wręcz, którego z ludzkiego punktu widzenia nie sposób wytłumaczyć. Człowiek ten bowiem nie został przez Chrystusa zapytany “czy, chcesz tego?”, “czy pragniesz mi służyć?”, ani nie usłyszał polecenia: “zostaw wszystko i pójdź za mną”. A i sama postać wybranego wystawiała na próbę ludzkie pojęcie o “naczyniach Pana”. Szaweł nie tylko nie należał do uczniów Mistrza z Nazaretu, ani nawet ludzi obojętnych, lecz był zapamiętałym prześladowcą wyznawców nowej wiary; spotkaliśmy go na kartach Ewangelii w scenie kamienowania św. Szczepana. Zmartwychwstały Zbawiciel działał jak starotestamentowy Jahwe – światłością jako znakiem i głosem z nieba. Wszystko, co się wydarzyło u wrót Damaszku było tak niezwykłe, trudno więc się dziwić, że od początku zaprzątało uwagę, stało się przedmiotem dociekań biblistów, teologów, a potem także psychologów. Autor jakby uznał, że to, co wydarzyło się u bram miasta należy do największej tajemnicy nawrócenia, której nigdy nie przenikniemy. Paweł porażony łaską rozdarł serce, nie szaty. Nie demonstrował nowej postawy zewnętrznymi oznakami, ale wypełniał gorliwie wolę Pana. Sprostał głosowi Chrystusa, który wymagał nawrócenia natychmiastowego, radykalnego i stałego. W jednym z najgłębszych utworów z tego cyklu czytamy:

Pytań nie będę mnożył
przez wieki odbijają się od skał i miażdżą

obojętność oskarżają Cię – Panie
o lodowatą krew wargi zaciśnięte i bulgot złowrogi

Czy można się dziwić, że po tych słowach poeta postanowił zostać swego rodzaju kronikarzem przemienionego Szawła, “żydowskiego zbrodniarza”, pamiętającego, że przelewał krew wyznawców, więc tym gorliwiej poszerzającego chrześcijaństwo na ziemi… Jerzy Binkowski nie pomija, oczywiście, Pawłowego nawrócenia, ale też ma świadomość, że jest to początek, a nie punkt kulminacyjny. Stąd w wierszu Przywarł wargami… powściąga emocje, zdobywa się na prawdziwie oszczędny ton, zamykając ów cud w trzech trójwersowych strofach, z których tylko jeden wers jest dopowiedzeniem (“śmiertelnie blady”), pozostałe zaś oparte na twardych czasownikach, przesuwających liryczną akcję wiersza, miarowym, odmierzanym rytmem zdarzeń. Zwraca uwagę surowy realizm (chociaż to nie najlepsze słowo w odniesieniu do poezji) w ukazywaniu misji Apostoła, jak w tych fragmentach: “Podeszwy odparzone // jedynie bąble sączą wilgoć // nachylił się i wylizał // splunął…” ; “Zniszczone jest ciało i skóra” ; “Usta jego // popękane od mowy…” Ale nie do tego ogranicza się poetycki wymiar poematu. Kreślone obrazy poetyckie doskonale wpisują się w jednorodność artystycznej wizji:

Krok po kroku
drogi nabierają powietrza

Przytwierdzona do osła wytrwałość
i woda w bukłakach

W wydawanych rok po roku kolejnych zbiorach poetyckich (1991 – 1994) Jerzy Binkowski przebył jakże charakterystyczną drogę od niemal zupełnego milczenia, gdy nieliczne, pojedyncze słowa ewokowały rzeczywistość dziejącą się jakby poza zasłoną słów, po – w pełni wybrzmiałe – wiersze z Głosów z pustyni i W drodze z Damaszku, oparte na oryginalnym obrazowaniu i bogatej metaforyce. Okazało się, że wyrafinowane na pozór środki artystyczne, gdy służą jak najpełniejszemu oddaniu praw niewyrażalnych w żaden inny sposób, nie stanowią skazy, ale przeciwnie, może być do nich przykładana ta sama miara etyczna, co do pojęć ujmowanych w kategoriach prawdy i fałszu. Tak właśnie jest w Biblii, gdzie autorzy nie wahają się sięgnąć po nawet niezwykłe wyrażenia, jeżeli tylko służą przywoływaniu wyjątkowych doświadczeń. Autor Wygnania Boga dopracował się własnego języka, co jest warunkiem koniecznym uprawionej sztuki, a problematyka dotychczasowych jego tomów pozwala mieć pewność, że nowe poszukiwania artystyczne będą równie interesujące.

 

 


Recenzja Piotra Brysacza

 

Jerzy Binkowski, poeta z dużym literackim dorobkiem, doszedł do takiego miejsca, w którym znaleźli się tylko nieliczni poeci. Za tą granicą jest już tylko milczenie albo krzyk, w którym wyrazić można wszystko.

MIŁOŚĆ OBECNA W KAŻDEJ SEKUNDZIE ŻYCIA

Od jakiegoś czasu w księgarniach można kupić najnowszy tom wierszy Jerzego Binkowskiego pt. „Na drugą stronę białych brzóz”. Staranna edytorska edycja książki (jasna, przyciągająca uwagę okładka, wiersze przetykane dość gęsto interesującymi czarno-białymi grafikami Stanisławy Gryncewicz) zachęca do kupna i – co najistotniejsze – jej zawartość nie rozczarowuje.

„Na drugą stronę białych brzóz” jest tomem spójnym i niespójnym zarazem. Niespójność przejawia się przede wszystkim w bogactwie poetyckiej formy. Binkowski znakomicie posługuje się zarówno długą, rozbudowaną poetycko frazą („Moje ciało jak ogrodowy aster w koszyku płatków/ błyszczę niby kałuża i księżyc z ciemności”), jak i krótką, lapidarną formą, balansującą na pograniczu aforyzmu („Jak liść opadłeś z krzyża/ w ciszę”). Buduje także niektóre wiersze tak, aby doprowadzić do zaskakującej puenty: „codziennie rano pobiegnę szukać Boga/ w mięśniach i przyspieszonym oddechu/ później synowi powiem o nadziei/ córce: jestem silny – nie trzeba się bać/ już jutro rozpocznę nowe życie/ tylko jak przetrwać tę noc.”

Spójność tomu zawiera się przede wszystkim w tematyce wierszy. Jest nią miłość. Jednak – paradoksalnie – właśnie owa spójność pokazuje różnorodność, a także wszechobecność miłości. Znajdziemy w najnowszym tomie Jerzego Binkowskiego zarówno erotyki („Jej delikatny rumieniec wsącza się w skórę/ i naga wsuwa się do łóżka muskając sen na szyi”), jak i wiersze mówiące o tęsknocie i miłości do osób, które już odeszły. („Kto powiedział mi o tym/ co wydarzyło się po twojej śmierci?/ Powędrowałaś na drugą stronę białych brzóz/ Rok w rok przenikasz cichutko/ w dźwięku moich siwiejących skroni/ Najdroższa Matko/ nie umiałem Cię poznać/ Kiedy zasnę może powiesz:/ Jerzy, wszystko zrobiłeś, co mogłeś”.)       W tomie znalazły się także wiersze traktujące o miłości do Boga. Owa wszechobecna miłość, obecna w każdej sekundzie życia, jest fundamentalnym i podstawowym uczuciem porządkującym (albo podporządkowującym sobie) ludzki los. Na drugą stronę białych brzóz dostać się można tylko wtedy, gdy się kocha, ale owa miłość może być trudna, bo nie wyklucza cierpienia.

Jest coś co niepokoi, że tom wierszy Jerzego Binkowskiego wyróżnia się na tle  innych tomów poetyckich. To język, pozbawiony wyszukanych metafor, mówiący najprostszymi (jak to tylko możliwe) słowami o rzeczach podstawowych. Binkowski, poeta z dużym literackim dorobkiem, doszedł do takiego miejsca, w którym znaleźli się tylko nieliczni twórcy. Za tą granicą, za tym miejscem jest już tylko milczenie albo krzyk, w którym wyrazić można wszystko: ból, radość, cierpienie, rozpacz, niespełnienie, a także spełnienie. Czekam z niecierpliwością na kolejny tom wierszy.

Piotr Brysacz (Kurier Poranny)

 


 

Recenzja Waldemara Smaszcza książki “Złoty ciężar snu”

 

„A jeśli nasze słowa tylko tu coś znaczą, / Jeśli dla nieba mamy nieznajomą mowę?” – pytał Jerzy Liebert w wierszu Do poety, świadomy, że odpowiedź będziemy mogli znaleźć dopiero po drugiej stronie. Rozdarty między niebem a ziemią nie potrafił uciszyć w sobie owego niepokoju. Podjął trudną drogę, która doprowadziła do radykalnej przemiany człowieka i poety.
Dodajmy, że przełom, który tak odmienił jego twórczość, był zwieńczeniem jakże konsekwentnego procesu dojrzewania, dążenia do „drugiej ojczyzny”, co zapowiadał już tytuł jego pierwszego zbiorku.
Poeta debiutujący jeszcze w ławie szkolnej, niezwykle zmysłowy w swoich najwcześniejszych wierszach, wręcz uczeń Skamandrytów, został olśniony prawdą, „że nie ziemia mnie wchłonie i nie ziemia rodzi”. Była to wszakże ledwie zapowiedź, niemal niezauważalna na tle utworów, które złożyły się na Drugą ojczyznę: subtelnych erotyków, jak te Do Anny, Serce Anny, Wiersz miłosny czy bardzo skamandryckich tekstów, jak Morze i wino, liryków pełnych zachwytu nad światem, od Muzyki porannej, Konchy, perły i słowika po uczniowską tęsknotę za wakacjami – Zamiejskie ogrody, Lipiec.
To dzięki takiej poezji zaliczono go do „kręgu Skamandra”, grona najwybitniejszych poetów tamtych czasów. Jerzy Liebert od początku miał poczucie wielkiej, powiedziałbym, Norwidowej, odpowiedzialności za słowo; pisał o „grozie słowa” z tą samą powagą, co biblijni autorzy o „bojaźni Bożej”. W listach do Agnieszki, z którą dzielił się swoimi przemyśleniami zarówno na temat poezji, jak i dojrzewania duchowego, wciąż powracał do tego zagadnienia:

„Z jednej strony najwyższą zaletą mowy jest powściągliwość i wstydliwość w ujawnianiu wszelkich uczuć. One to rodzą ową przedziwną formę, którą w prozie w całej pełni osiągnął Conrad, w poezji wśród wielu innych Michał Anioł […]. Z drugiej strony, słowa wydarte są chwilami brutalne i z wielkim trudem znajdują na świecie miejsce dla siebie. Z początku wiersz każdy jest niby czub, nadmiar uczucia, które łatwo zgarniemy ręką.
[…]
Później trzeba schodzić głęboko, gdzie dopiero mieszczą się szczyty.”
I jeszcze jedna wyjątkowej wagi refleksja:
„Wiersze przychodzą mi teraz z taką trudnością, bo napisanie nie jest już tylko procesem porządkowania uczucia, nadawania mu kolejności, ale zmianą samego siebie. Muszę się kłócić z samym sobą o każdy wiersz.
[…]

W ostatnich czasach bardzo, bardzo zmieniłem się, właśnie jeżeli chodzi o stosunek do wierszy: człowiek wyprzedził poetę, a teraz, gdy chce pisać po prostu, braknie mu środków. Poeta, jak się okazało, szedł wolniej.”

Liebert był zbyt surowy w stosunku do siebie. On właśnie wytyczał drogi naszej współczesnej liryki religijnej. Szukał żarliwie osób podobnie widzących nurtujące go kwestie; związał się ze słynnym „Kółkiem” ks. Władysława Korniłowicza i środowiskiem Lasek; na Uniwersytecie Warszawskim słuchał wykładów ks. prof. Wilhelma Michalskiego, jednego z najznakomitszych biblistów okresu międzywojennego, i prof. Władysława Tatarkiewicza; fascynował się odkrywanym dopiero Norwidem. W sprawach dla siebie najważniejszych zdany był jednak przede wszystkim na własne wybory i przemyślenia. Wyprzedził epokę co najmniej o pokolenie, nie dane mu było szukać wsparcia w wykładach ks. prof. bpa Karola Wojtyły czy słowach Jana Pawła II choćby z Listu do artystów:

„Nikt nie potrafi zrozumieć lepiej niż wy, artyści, genialni twórcy piękna – pisał Ojciec Święty – czym był ów pathos, z jakim Bóg u świtu stworzenia przyglądał się dziełu swoich rąk. Nieskończenie wiele razy odblask tamtego doznania pojawiał się w waszych oczach, artyści wszystkich czasów, gdy zdumieni tajemną mocą dźwięków i słów, kolorów i form, podziwialiście dzieła swego talentu, dostrzegając w nich jakby cień owego misterium stworzenia, w którym Bóg, jedyny Stwórca wszystkich rzeczy, zechciał niejako dać wam udział.”
Jakże daleko jesteśmy tu od pytań rozpoczynających ten szkic! „W ››twórczości artystycznej‹‹ – raz jeszcze sięgnijmy do Listu Jana Pawła II – człowiek bardziej niż w jakikolwiek inny sposób objawia się jako ››obraz Boży‹‹ […].
Boski Artysta, okazując artyście ludzkiemu łaskawą wyrozumiałość, użycza mu iskry swej transcendentnej mądrości i powołuje go do udziału w swej stwórczej mocy.”

Trudno o bardziej jednoznaczne uznanie powołania artysty i tego szczególnego daru, jakim jest twórczość, chociaż – jak to bywa z podobnymi darami – są one tyleż dane, co zadane:

„Dlatego artysta – powróćmy do słów Jana Pawła II – im lepiej uświadamia sobie swój ››dar‹‹, tym bardziej skłonny jest patrzeć na samego siebie i na całe stworzenie oczyma zdolnymi do kontemplacji i wdzięczności, wznosząc do Boga hymn uwielbienia. Tylko w ten sposób może do końca zrozumieć samego siebie, swoje powołanie i misję.”

Wielka szkoda – powtórzę – że Jerzy Liebert nie poznał tych przemyśleń Ojca Świętego. Kolejne generacje twórców mogły już korzystać z dorobku zarówno Jerzego Lieberta, jak i Jana Pawła II. Jednym z najbardziej dosłownych ich spadkobierców jest Jerzy Binkowski, który przywędrował z narodzonej właśnie w dwudziestoleciu międzywojennym nadmorskiej Gdyni aż do Lublina, by studiować psychologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, gdzie został nie tylko studentem biskupa Karola Wojtyły, ale i stypendystą Księdza Profesora. Edukację akademicką ukończył zaś pracą poświęconą wybranym lirykom… Jerzego Lieberta. To kilkuletnie obcowanie z osobą przyszłego papieża i twórczością Jerzego Lieberta musiało zaowocować określonymi wyborami życiowymi i artystycznymi.
Koniec lat sześćdziesiątych zaś to okres nie tylko bezwzględnej walki ówczesnych władz państwowych z Kościołem, lecz i – o czym się prawie nie mówi – niebywałej laicyzacji sztuki. Proces ten rozpoczął się u nas po roku 1956, kiedy to po odrzuceniu wzorców socrealistycznych, stalinowskich, nie powrócono do rodzimych tradycji, lecz zachłyśnięto się zachodnioeuropejską sztuką awangardową, coraz bardziej zdehumanizowaną. Zainteresowanie studenta psychologii autorem Litanii do Marii Panny trudno nazwać inaczej, niż powrotem do źródła. Wystarczy lektura choćby kilku wierszy, jak ten, powstały po latach, Nie uciekaj, by przywołać w pamięci najpowszechniej znany, znakomity utwór, jakim jest Liebertowski Jeździec:

Bóg w grzesznym moim ciele
fala w szkle zatrzymana
[…]
Zostań we mnie i pocieszaj mnie
Nie uciekaj z mego ciała
za parawan Światła i chustę Weroniki
w kształt Słowa Wiecznego

Obecność zaś wierszy maryjnych w dorobku Jerzego Binkowskiego już tak nie dziwi, bo wiersze o Najlepszej z Matek ma bodaj każdy polski poeta.
Było to wszak pierwsze słowo poetyckie utrwalone w kształtującym się dopiero języku polskim; mam na myśli oczywiście Bogurodzicę. Niemniej na tle naszej poezji maryjnej wiersze z najnowszego tomu mogłyby także uzasadniać powinowactwa z Liebertem, jak choćby Bukiet poświęcony:

Matko Boska Zielna spójrz na bukiet z moich słów
Aster w aster – wyprostowani polscy żołnierze pod Radzyminem
Przychodzą do świątyni w leczniczym zapachu ziół na śmiertelne rany
Przynoszą nieśmiertelniki zawinięte w pamięć
ciągle krwawiących bandaży
Białe i czerwone malwy sięgają im do wypełnionych bólem piersi
[…]
Pochylają się kłosy żyta i owsa jęczmienia i gryki łubinu i grochu
Młode pędy czarnego bzu w bagiennej oprawie walki
Aster w aster wyprostowani

Podobnych nie tyle odwołań, co pokrewieństw bardziej duchowych niż artystycznych, znajdziemy, oczywiście więcej. Prawdziwa poezja bowiem zawsze powraca do najważniejszych, fundamentalnych prawd świata i człowieka. Istotne w twórczości autora Głosów z pustyni wydaje się co innego: poeta „czytał” Lieberta jako autora dzieła kompletnego, nie dzieląc jego twórczości na tę sprzed i po przełomie. Dzięki czemu mógł zanurzyć się zarówno w „skamandryckim” Morzu i winie czy w lirykach miłosnych, jak i pogłębiać swoje przemyślenia w surowych frazach Prób czy jedynych w swoim rodzaju utworach z okresu „mocowania się” autora z samym sobą – Natchnienie bolesne, Anioł żalu, Kuszenie, Jeździec, Dawne słowa, Boża noc…
W wymienionych wierszach Liebert osiągnął wręcz doskonałość, a żarliwość przeżycia może po prostu onieśmielać. Przynajmniej jedna uwaga wydaje się tu istotna. Liebert sięgał przede wszystkim do Starego Testamentu, co oczywiście zaważyło na obrazie Boga w jego poezji. Dzisiejsze chrześcijaństwo jest zaś chrystocentryczne, co znajduje odbicie w poezji Jerzego Binkowskiego. Potwierdzają to nie tylko takie wiersze, jak Krzyżowa droga, Via Lucis, Przenikaj mnie, Panie, ale i zapis sytuacji człowieka przed Stwórcą. Cierpimy z powodu swojej małości, grzechu po prostu, jednak nie zmienia to najważniejszej prawdy, że ten słaby człowiek jest Bożym Arcydziełem,
JEST, co Jerzy Binkowski tak wyraził w jednej z tercyn Via Lucis:

[…]
JEST- strumień wyzwolonego światła
jest myśl moja i życie moje
ciało jest

Różnice w relacjach obu poetów ze Stwórcą ujawnia też cytowany tu utwór Jerzego Binkowskiego Nie uciekaj, będący modlitwą-prośbą i arcywiersz Lieberta Jeździec, rozpoczynający się bodaj najbardziej znaną strofą tego autora:

Uciekałem przed Tobą w popłochu,
Chciałem zmylić, oszukać Ciebie –
Lecz co dnia kolana uparte
Zostawiały ślady na niebie.
[…]

Natomiast niemałe pole do „powinowactw z wyboru” dają przede wszystkim erotyki Lieberta, niezwykle sensualistyczne, a przy tym mógłby ich autor wyznać za Franciszkiem Karpińskim: „Jam się nieba nie wstydził,
/ Miłość była bez winy.” Jerzy Binkowski wyróżnił w swoim tomie ten rodzaj liryków, opatrując je wspólnym tytułem Czułość. Już pierwszy z nich, Ukochanie, każe czytelnikowi zatrzymać się choćby na przysłowiową chwilę:

Ukochanie od wieków
ze szczególnym upodobaniem przychodziło ciemną nocą
jego twarde dłonie
podczas dnia nurzane w specjalnie nawilżanej ziemi
w poszukiwaniu
miejsca odpowiedniego na korzonki pszenicy i prosa
później oblizywane
przez spragnione a pogodnie brykające jagnięta
teraz odpoczywały
na jej delikatnie puszystych piersiach
nasączonych
tkliwie i słonecznie jak dojrzały owoc pomarańczy
z którego wysupła on
ziarenka ożywczym sokiem spływające
kropelka po kropelce
po jej tak przychylnym łonie
[…]

Jakikolwiek komentarz jest tu po prostu zbędny, można najwyżej raz jeszcze sięgnąć do czułej liryki Karpińskiego: „Miłość sen nam zabrała, / Miłość żyje niespaniem…”
Na zakończenie powróćmy raz jeszcze do Listu do artystów Jana Pawła II: „Bóg powołał […] człowieka do istnienia, powierzając mu zadanie bycia twórcą.” Cóż twórca na to? Ojciec polskich poetów, Jan Kochanowski, odpowiedział pytaniem, do dziś powtarzanym jako wręcz wyznanie głębokiej wiary: „Czego chcesz od nas, Panie, za Twe hojne dary?” Papież zaś napisał, że najlepszym wyrazem wdzięczności jest wznoszony do Boga hymn uwielbienia.
I właśnie taki hymn, który niejako „sam się śpiewa”, znajdujemy w poezji autora tej książki:

A SŁOWO ciałem się stało…
Szumi szum ściszony
z czasu przestrzeń wyłoni
a światło wstęgą jasną
olśni ciemność zbyt ciasną
Dyszy cisza w kamieniu
szemrze woda w strumieniu
otocz wodo me ciało
obmyj żarem mą wiarą
ciemność każdego poranka
Panie Twoje niech SŁOWO
da początek na nowo
dopatrz ziemię i lasy
olśnij przez wszystkie czasy
ciemność każdego poranka
Jesteś na swoją chwałę
będziesz na moją ranę
będąc w cieniu ciemności
JESTEŚ w zaraniu jasności
każdego poranka

Nieoczekiwanie spotkał się tu autor już nie ze swoim niezbyt odległym w czasie poprzednikiem, ale z przywołanym ojcem polskich poetów w dyskretnie archaizowanym zdaniu: „dopatrz ziemię i lasy…” A by pozostać w kręgu owej najdawniejszej tradycji, przywołam Liebertowską wręcz frazę czarnoleskiego Poety, głęboko przeżywającego wielki kryzys duchowości europejskiej: „Niechaj na Cię pomniemy / Przynajmniej w kaźni, gdy w łasce nie chcemy!”

Waldemar Smaszcz


Recenzja Jarosława Ławskiego:

 

Pustynie poety

Pustynia jest wyzwaniem dla człowieka, jałowa, bezbrzeżna, dzika i nieludzka. Jest wyzwaniem dla człowieka cywilizacji – przeto w nią uciekali porażeni zgiełkiem kultury: święci i anachoreci, mistycy i poeci. Na pustyni ewangeliczny Jezus poddał się kuszeniu. Pustynia poetów jest górą, z której najlepiej widać szaleństwo świata.

Jerzy Binkowski zamysł swego poematu GŁOSY Z PUSTYNI  powziął podczas pobytu w Libii w latach 1997-1990. W rzeczywistości, jak wynika z lektury tej przepięknie wydanej książki, którą graficznie opracował Ryszard Struniec, zetknięcie z pustynią było wkroczeniem w świat Śródziemnomorza, pogrążonego w piaskach przeszłości – historii. Stąd wieloaspektowość doświadczenia poety: pustynia dzieli cywilizację i naturę, pustynia wskazuje na nietrwałość świata stwarzanego przez człowieka, pozwala też ujrzeć inaczej Polskę („… niebo lśni ostro fatamorganą POLSKA”). A jednak „Głosy z pustyni” są znakiem refleksji, a pustynia sama symbolem duchowego bogactwa, które wyłania się w poetyckich frazach, w obrazach i dźwiękach poematu. Pustynia jest wtedy symbolem ogołocenia z tego, co zbędne, nietrwałe, ulotne, jest pogrążaniem się w esencję świata, także świata historii:

Pod kopytami runęły wieki

Pod kopytami piasek groby

I trakty wypełnione milczeniem

To zagłębienie się w to, co trwałe – esencjalne, dotyka u Binkowskiego samych słów – prostych a przecież przemawiających do wyobrażeń, jak ruiny rzymskich budowli, jak wersy Miłoszowych „Kronik”. „Ja” poety – rzucone między to co ulotne i jałowe oraz to, co trwałe i dające życie – pragnie ocalenia. Binkowski stworzył piękny poemat, spokojnie, bez egzaltacji i fałszywych uniesień buduje świadomość głębi, która pozwoli mu wydobyć esencję świata.. Aż po świadomość, że krańcem pustyni jest milczenie, albo inaczej, że pustynia jest krańcem poezji. Aż po wiedzę że tam, gdzie zaczynają się Prawda, Piękno i Dobro, nie sięga słowo, nawet słowa poezji… Wtedy cisza pozwala ujawnić szaleństwo człowieka, jak w wersach, które szczególnie sobie upodobałem

Niekiedy dostrzegał zarys twarzy śmierci

i jej czujną zwinność dzikiego zwierzęcia

a czasem zasypiał w objęciach niedorzecznej myśli

że będzie żył zawsze

                                                                                                                    Jarosław Ławski

Jerzy Binkowski – „Głosy z pustyni”, opracowanie graficzne: Ryszard Struniec, WOAK, Białystok 1993, ss.58

W „Gazeta Współczesna”, 12.13.14.III. 1993 r.